kravietz 🦇 on Nostr: W moich starych (~2010) publikacjach można znaleźć sporo szyderstw z ...
W moich starych (~2010) publikacjach można znaleźć sporo szyderstw z “europejskiej biurokracji”, bo tak wygląda ona dla laika, który jest jeszcze na dodatek karmiony dezinformacją celowo wprowadzaną wtedy do obiegu przez brytyjskie tabloidy (słynna “krzywizna ogórka”).
Wyzwanie polega na tym, że UE jest wspólnotą 28 państw członkowskich, z których każde ma swoje interesy, które czasem są wspólne z interesami innych państw, a czasem sprzeczne. I każde z nich ma inicjatywę ustawodawczą, przy pomocy której próbuje te interesy regulować.
Ilość europejskich przepisów nie jest więc wynikiem jakiejś chorej biegunki legislacyjnej, tylko wynika z PRAWA państw członkowskich do realizacji swoich interesów w CYWILIZOWANY sposób, to znaczy taki, który równocześnie nie narusza zbytnio interesów innych państw. Unia, w której państwa członkowskie nie miałyby tego prawa po prostu by nie powstała bo uczestnictwo w bloku gospodarczym bez prawa głosu to nie “unia” tylko kolonializm.
Ilość państw członkowskich pomnożona przez ilość sektorów pomnożona przez ilość dwustronnych lub wielostronnych umów UE z podmiotami zagranicznymi daje nam właśnie ten nieustanny potok dyrektyw i rozporządzeń.
Co więcej, UE zarządza nim co do zasady BARDZIEJ efektywnie niż państwa członkowskie, co widać bardzo wyraźnie gdy porówna się merytoryczny poziom konsultacji społecznych czy oceny skutków regulacji UE (w którym czasem uczestniczę) z analogicznymi procesami w Polsce. Polecam zwłaszcza wspomnienie “procesu legislacyjnego” niesłynnej nowelizacji ustawy o IPN w 2018 roku, bo ten proces wówczas faktycznie nie istniał i przypominał raczej dekretową legislację rosyjską, co skończyło się kolejną żenującym skandalem i kolejną nowelizacją parę miesięcy później w celu naprawienia przynajmniej części wad oryginalnej nowelizacji.
Oczywiście, unijna legislacja ma czasem negatywne skutki dla polskiej gospodarki, ale nie bierze się to znikąd - każdy taki przypadek ma konkretne przyczyny:
najgłupsza - proste nieuczestniczenie Polski w danej legislacji; ktoś w UE zgłasza inicjatywę legislacyjną i jest ona procedowana zgodnie z procedurami, które włączają w siebie notyfikację wszystkich państw członkowskich (nie mówiąc o publikacji na stronach UE)… ale polskie ministerstwa czy izby handlowe nie uznają za stosowne się do tych prac włączyć na danym etapie; prace toczą się przez kilka lat, regulacja zmienia się w tym czasie 10x pod wpływem tych stron, które realizują swoje interesy… bez Polski, która ma na to wywalone aż do momentu gdy regulacja wchodzi w życie - wtedy odpowiednie ministerstwo, dla przykrycia swojej niekompetencji, robi do mediów wrzutkę “UNIA NAM KAŻE ROBIĆ X”, portale zgarniają masę oburzonych kliknięć i wszyscy się cieszą
nieudolność - polskie organy uczestniczą w legislacji ale tak niemrawo, że nie są w stanie zrealizować polskiego interesu; który zazwyczaj nie jest stricte “polski” bo podobne interesy ma jeszcze kilka-kilkanaście państw członkowskich, które mogłyby zbudować silne lobby przeciwko dużym krajom UE ze sprzecznym interesem w danym temacie, ale nie wykorzystują wszystkich dostępnych środków nacisku
wariant patologii nr 2 czyli sytuacja gdy polscy europosłowie czy komisarze w ogóle realizują cele wprost SPRZECZNE z polskim interesem a potem pierwsi krzyczą, że “UNIA NAM KAZAŁA” (jak było np. z otwarciem importu zboża z Ukrainy)
moja ulubiona opcja - tzw. “pozłacanie dyrektyw”, czyli absolutnie nasz własny, polski wynalazek z gatunku sadomasochistycznych; unijne dyrektywy są zazwyczaj dość pragmatyczne bo kodyfikują najmniejszy wspólny mianownik między krajami o różnej kulturze prawnej - np. z mojej branży dyrektywy o podpisie elektronicznym czy e-fakturach oferowały rozwiązania o niebo PROSTSZE niż odpowiednie regulacje krajowe; co zrobił ustawodawca krajowy? z dyrektywy UE wybrał najbardziej skomplikowaną i kosztowną opcję, na to DOŁOŻYŁ jeszcze jakieś własne urojenia (to jest to właśnie słynne “pozłacanie”) a potem zdumionym przedsiębiorcom wyjaśnił, że… oczywiście, “UNIA NAM KAZAŁA”
Jeżeli ktoś pamięta jeszcze tak fantastyczne wynalazki polskiej myśli legislacyjnej jak zakaz przesyłania faktur VAT pocztą elektroniczną czy wymóg podpisywania ich niebieskim długopisem, to to właśnie były podręcznikowe przykłady “pozłacania dyrektyw”. Na kilku konferencjach z udziałem sektora publicznego udało mi się doprowadzić nawet do niewielkich skandali, gdy polscy ustawodawcy z uniesionym w górę palcem patriarchy mądrze tłumaczyli maluczkim, że w/w bzdury to właśnie bo “Unia nam kazała” . Ja wtedy wstawałem i pokazywałem przykład czegoś o niebo prostszego i przyjaźniejszego np. z UK (która wtedy była jeszcze w UE) zbudowanego przecież… na podstawie tych samych dyrektyw UE, co kompletnie burzyło tę bzdurną narrację.
cdn.
Wyzwanie polega na tym, że UE jest wspólnotą 28 państw członkowskich, z których każde ma swoje interesy, które czasem są wspólne z interesami innych państw, a czasem sprzeczne. I każde z nich ma inicjatywę ustawodawczą, przy pomocy której próbuje te interesy regulować.
Ilość europejskich przepisów nie jest więc wynikiem jakiejś chorej biegunki legislacyjnej, tylko wynika z PRAWA państw członkowskich do realizacji swoich interesów w CYWILIZOWANY sposób, to znaczy taki, który równocześnie nie narusza zbytnio interesów innych państw. Unia, w której państwa członkowskie nie miałyby tego prawa po prostu by nie powstała bo uczestnictwo w bloku gospodarczym bez prawa głosu to nie “unia” tylko kolonializm.
Ilość państw członkowskich pomnożona przez ilość sektorów pomnożona przez ilość dwustronnych lub wielostronnych umów UE z podmiotami zagranicznymi daje nam właśnie ten nieustanny potok dyrektyw i rozporządzeń.
Co więcej, UE zarządza nim co do zasady BARDZIEJ efektywnie niż państwa członkowskie, co widać bardzo wyraźnie gdy porówna się merytoryczny poziom konsultacji społecznych czy oceny skutków regulacji UE (w którym czasem uczestniczę) z analogicznymi procesami w Polsce. Polecam zwłaszcza wspomnienie “procesu legislacyjnego” niesłynnej nowelizacji ustawy o IPN w 2018 roku, bo ten proces wówczas faktycznie nie istniał i przypominał raczej dekretową legislację rosyjską, co skończyło się kolejną żenującym skandalem i kolejną nowelizacją parę miesięcy później w celu naprawienia przynajmniej części wad oryginalnej nowelizacji.
Oczywiście, unijna legislacja ma czasem negatywne skutki dla polskiej gospodarki, ale nie bierze się to znikąd - każdy taki przypadek ma konkretne przyczyny:
najgłupsza - proste nieuczestniczenie Polski w danej legislacji; ktoś w UE zgłasza inicjatywę legislacyjną i jest ona procedowana zgodnie z procedurami, które włączają w siebie notyfikację wszystkich państw członkowskich (nie mówiąc o publikacji na stronach UE)… ale polskie ministerstwa czy izby handlowe nie uznają za stosowne się do tych prac włączyć na danym etapie; prace toczą się przez kilka lat, regulacja zmienia się w tym czasie 10x pod wpływem tych stron, które realizują swoje interesy… bez Polski, która ma na to wywalone aż do momentu gdy regulacja wchodzi w życie - wtedy odpowiednie ministerstwo, dla przykrycia swojej niekompetencji, robi do mediów wrzutkę “UNIA NAM KAŻE ROBIĆ X”, portale zgarniają masę oburzonych kliknięć i wszyscy się cieszą
nieudolność - polskie organy uczestniczą w legislacji ale tak niemrawo, że nie są w stanie zrealizować polskiego interesu; który zazwyczaj nie jest stricte “polski” bo podobne interesy ma jeszcze kilka-kilkanaście państw członkowskich, które mogłyby zbudować silne lobby przeciwko dużym krajom UE ze sprzecznym interesem w danym temacie, ale nie wykorzystują wszystkich dostępnych środków nacisku
wariant patologii nr 2 czyli sytuacja gdy polscy europosłowie czy komisarze w ogóle realizują cele wprost SPRZECZNE z polskim interesem a potem pierwsi krzyczą, że “UNIA NAM KAZAŁA” (jak było np. z otwarciem importu zboża z Ukrainy)
moja ulubiona opcja - tzw. “pozłacanie dyrektyw”, czyli absolutnie nasz własny, polski wynalazek z gatunku sadomasochistycznych; unijne dyrektywy są zazwyczaj dość pragmatyczne bo kodyfikują najmniejszy wspólny mianownik między krajami o różnej kulturze prawnej - np. z mojej branży dyrektywy o podpisie elektronicznym czy e-fakturach oferowały rozwiązania o niebo PROSTSZE niż odpowiednie regulacje krajowe; co zrobił ustawodawca krajowy? z dyrektywy UE wybrał najbardziej skomplikowaną i kosztowną opcję, na to DOŁOŻYŁ jeszcze jakieś własne urojenia (to jest to właśnie słynne “pozłacanie”) a potem zdumionym przedsiębiorcom wyjaśnił, że… oczywiście, “UNIA NAM KAZAŁA”
Jeżeli ktoś pamięta jeszcze tak fantastyczne wynalazki polskiej myśli legislacyjnej jak zakaz przesyłania faktur VAT pocztą elektroniczną czy wymóg podpisywania ich niebieskim długopisem, to to właśnie były podręcznikowe przykłady “pozłacania dyrektyw”. Na kilku konferencjach z udziałem sektora publicznego udało mi się doprowadzić nawet do niewielkich skandali, gdy polscy ustawodawcy z uniesionym w górę palcem patriarchy mądrze tłumaczyli maluczkim, że w/w bzdury to właśnie bo “Unia nam kazała” . Ja wtedy wstawałem i pokazywałem przykład czegoś o niebo prostszego i przyjaźniejszego np. z UK (która wtedy była jeszcze w UE) zbudowanego przecież… na podstawie tych samych dyrektyw UE, co kompletnie burzyło tę bzdurną narrację.
cdn.